pomóżcie zrozumieć bo ja mam z tym problem
Jestem po ogromnych przejsciach...
Wielka milosc, slub dzieci...potem koledzy, alkochol i alkocholizm...odeszlam po wielu upokorzeniach, krzywdach, pobiciach...ktore trwaly 15 lat...Wyzuta z wszelkich uczcu, trwajaca w odretwieniu i nie myslaca zupelnie o szczesciu poznalam GO przez przypadek pół roku temu w Mikolajki...bardzo naturalnie rozwijala sie ta znajomosc.Byl czuly, usmiechniety, pocieszal choc tez jest po przejsciach...rozumielismy sie idealnie, zakochal sie, bardzo, znow poczul ogrom szczescia u mego boku, u boku kogos normalnego...ja niekoniecznie zakochana ale zadowolona ze sa jeszcze dobrzy faceci na tym swieci...stal mi sie bliski, poczulam cos na ksztalt szczęścia, cieszyłam sie,że jest ktos dla kogo jestem wazna, kto mi pomaga, kto dba o moj spokoj ducha w ciezkim dla mnie teraz czasie...Z racji mojej niestabilnosci psychicznej kazde uczucie, odczucie, kazdą obawę omawialam z Nim by wiedzial ze nie chce Go skrzywdzic, że czasem czuje sie gorzej, ze mam dolki wieksze lub mniejsze ale one ciągle są,ze ubolewam straszliwie nad rozpadem rodziny która kochalam ponad wszystko, wiedzial ze zwiazku ze mna nie bedzie, nie bedzie rodziny, dzieci tylko COS, cos na ksztalt zwiazku ale bez naciskow, ot po prostu- przystal na to bez protestu bo chcial byc blisko mnie...Od poczatku znajomosci stąpałam bardzo ostrożnie, za każdym razem kiedy On bujał w obłokach ściągałam Go żeby nie robił sobie próżnej nadzieji na wspólną ze mna przyszłość...W sumie układało się, pomagaliśmy sobie nawzajem po prostu byciem i długimi mądrymi rozmawami...Ale coś sie stalo...kiedyś kiedy rozmawialismy o Jego pracy, kiedy poraz kolejny probowalam naklonic go do dzialania uslyszalam ze Go wkur...zamarlam...przypomnialo mi sie poprzednie zycie...przeprosil, ze sie wymknelo ze niegdy wiecej...Zapomnialam, przynajmniej tak mi sie wydawalo.Wczoraj, dzien po jego urodzinach zglaszam ze dusze sie, ze klopoty ze starszym synem i moim bylym mezem tak mnie przytlaczaja ze chce wyjechac za granice do starego znajomego ktory zaprosil mnie na weekend...On nie chce bym jechala, rozumiem to ale nie moge tu byc, bo potrzebuje odpoczac od dawnego zycia ktore ciagnie sie ze mna jak koszmar...chce isc ulica i nie ogladac sie nerwowo czy moj byly maz za mna nie idzie, czy znow mnien ie wyzwie publicznie na ulicy... tam w Holandii bedzie to wykonalne chociaz przez 4 dni może odpoczne...rozmowa na temat uczuc i przypomnienia tego ze nie tworzywmy zwiazku, ze dzisiaj jestem a jutro moze mnie nie byc skonczyla sie jego wielkim wzburzeniem i powiedzeniem slow ktore mnie zabily...ze ma w dup.. czy ja bede czy nie i że on wyjezdza...umarlam...nie wiem co o tym mysle...znow sie wymkneło...a ja ucieklam wlasnie od takiego traktowania...tzn od gorszego traktowania ale tak sie zaczynalo te 15 lat temu wstecz...Dzis przeprasza,zapewnia o milosci, o szczesciu jakie otrzymal od losu poznajac mnie,pisze, szantazuje ze wyjedzie na stale do UK skad niedawno wrocil a wyjechal z powodu nieudanego małżenstwa...Pozegnalam sie wczoraj, Prosi zebym sie zastanowila, tlumaczy ze zabolało to co powiedzialam ze dzis jestem a jutro niczego nie jestem pewna...niczego Mu nie obiecalam, znal od poczatku moje podejscie do zwiazku, że nie jestem w stanie pogodzic sie z utrata rodziny, nie potrafie kochac jak kiedys...Czy to powod by tak mi odpowiedziec??? Teraz ja nie wiem czy wybaczyc czy omijac szerokim łukiem by znow nie byc ponizana, bita jak kiedys...Nie wiem co sadzic o Jego zachowaniu...poradzcie jesli potraficie...


  PRZEJDŹ NA FORUM